> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

piątek, 5 sierpnia 2011

214 - W obronie Logana (gościnnie: Gombie Zoblin)

-->
"Staruszek Logan, czyli Tam i z Powrotem"
Nie będę ukrywał, że choć uniwersum Marvela nie należy do moich ulubionych, a team-upy przekraczają zazwyczaj moją tolerancję dla ilości superbohaterów na ekranie, mimo to album "Old Man Logan" polecam każdemu, kto nie jest zaprzysiężonym wrogiem historyjek obrazkowych. Do tego komiksu przyciąga oczywiście nazwisko Marka Millara, ogłoszonego mniej lub bardziej słusznie "cudownym dzieckiem" branży. Jego wcześniejsze dzieło - mowa tu o "Superman: Red Son" doczekało się nieuzasadnionych przykładów czołobitności. Millar w swym - według niektórych - "sztandarowym" dziele poległ sromotnie w warstwie historycznej, politycznej i zdroworozsądkowej (obrońców "SRS" proszę o ponowne przeczytanie tego albumu i przypatrzenie się m.in. "strategicznej" mapce przy postaci Bizarro). Jednak w "SRS" można było zobaczyć wyjątkowo udanego twórcę komiksowych historii o bohaterach - te bowiem wątki Millar przeprowadził spójnie i sprawnie. Dobrze więc, że wrócił on do matecznika, w którym czuje się dobrze, i w którym może prawdziwie rozwinąć skrzydła - do stricte fikcyjnego świata superbohaterów. Z niewyjaśnionych, a co najmniej niezrozumiałych przyczyn "Old Man Logan" doczekał się wśród recenzentów nieuzasadnionego potoku żalu. Spóźniona krytyczna reakcja wobec wcześniejszej twórczości Millara?
Po tym przydługim wstępie, przejdźmy do właściwej sprawy.
Mark Millar, jak to ma w zwyczaju, swoją historię wysnuł z jednego szczególnego pomysłu. Tym razem jego uwaga skupiła się na fakcie, iż w długich żywotach komiksowych serii jeden lub najwyżej kilku bohaterów staje przez lata naprzeciw rosnącej armii szwarccharakterów. Wrogowie mniej lub bardziej groteskowi przewijają się przez strony rozwijanych przez dziesięciolecia serii, znikając w pomroce dziejów lub powracając raz po raz z kolejnymi planami osiągnięcia swych niecnych celów. Millar postanowił pomóc nieszczęśnikom i dostarczył im w formie scenariusza plan, na jaki ograniczone do pojedynczych serii lub najwyżej kolaży w rodzaju "The Avengers" niecnoty nigdy by nie wpadły. Wzorem B.L. Montgomery'ego, Millar wskazuje na oczywiste źródło siły, jakim dla jego nowych podopiecznych jest gigantyczna przewaga liczebna. Wystawiając do jednej bitwy wszystkie swoje siły, antybohaterowie uniwersum Marvela zdobywają USA i zmiatają z powierzchni Ziemi-90210 swoich przeciwników. Na dobry początek - wszyscy giną. Lub prawie wszyscy. Wolverine został wyeliminowany z walki na samym jej początku i od tej pory nikt o nim nie słyszał. 

Po przeszło pół wieku od pamiętnej bitwy, w Sacramento na pustkowiu dawnej Kalifornii Czytelnik poznaje zwykłego rolnika, a przy tym zatwardziałego pacyfistę - Logana. Wraz z żoną i dziećmi wiedzie proste i niełatwe życie pod butem rodu Bannerów, władców ziemi Hulkland. Od lat nie ma bowiem Stanów w ich dawnej formie. Podzielone zostały między zwycięzców na szereg mniejszych państw - patrząc z zachodu na wschód: Hulkland, Królestwo Kingpina (dawniejsza Domena Magneto), Szaniec Doom'a, Osborn County i Dzielnica Prezydencka, formalnie nadrzędna (pragnę uprzedzić, iż choć wszyscy znamy jedynie słuszną polityczną linię wydawnictwa Marvel, władcą absolutnym Dzielnicy Prezydenckiej NIE jest George W. Bush). Każde z nowopowstałych państw jest poletkiem dla eksperymentów nareszcie zwycięskich "Złych" lub po prostu krwawym placem zabaw. Części dawnych Stanów, które nie znalazły się pod bezpośrednią kontrolą antybohaterskiej elity nawiedzane są przez wszelkiego rodzaju mniejsze plugastwo. Właśnie w podróż przez blisko trzy tysiące mil spustoszonych USA los rzuci Logana. Towarzyszyć mu będzie stary i ślepy łucznik - Hawkeye (nawiązanie do Green Arrow z "Dark Knight Returns" Millera?), zleceniodawca podróży z Zachodniego Wybrzeża w kierunku, w którym musi być jakaś cywilizacja.
Mark Millar dobrze rozumie realia komiksu o superbohaterach. Potrafi precyzyjnie znaleźć punkty, które można wykorzystać do ponownego określenia się bohaterów - wydawałoby się - znanych na wylot. Nowe spojrzenie, jakie Millar przedstawia w swoich historiach, zapewnia sporą dozę ciekawej rozrywki, nie ograniczającej się tylko do zwykłego porównywania między wizją starą a nową, jak to bywa w niektórych niedoszlifowanych historiach alternatywnych. Choć oczywiście i takie spojrzenie na wypaczoną wersję uniwersum Marvela jest samo w sobie interesujące. Millar zadbał w "Old Man Logan" o sporą ilość zwrotów akcji, zwykle niespodziewanych - choć o to nietrudno, w momencie, w którym udało mu się skreślić świat Marvela do potrzeb swojej historii. Millar dba o to, by nie znudzić Czytelnika zwykłym oglądaniem zdewastowanego krajobrazu i robi to wyjątkowo finezyjnie. Niektórzy narzekali, na starą teatralną prawdę, że strzelba, którą ktoś zawiesił na ścianie w drugim akcie, w ostatnim zawsze wystrzeli. Nie jest to jednak wada historii Millara - jego strzelba wystrzeliła celnie, i ani o moment za wcześnie.
Rysunki Steve McNivena wykonane są bez zarzutu. McNiven dynamicznie przedstawia Czytelnikowi perypetie duetu bohaterów w drodze. Jego dobór kadrów dzielnie sekunduje mu w tym zadaniu. Można by powiedzieć, że rysownik płynnie wykonuje także bardziej statyczne ujęcia, i pewnie byłoby to zgodne z prawdą - ale nie w tej historii. Nie jest to w żadnym wypadku zarzut - gdzie jak gdzie, ale w postapokaliptycznych klimatach trudno o sielskie sceny. Na bezludnym pustkowiu w każdym momencie bohater może stać się uczestnikiem krwawej jatki, z tym czy innym paskudztwem w udziale. W "OML" niemal każdy kadr zdaje się być zwarty i gotowy, wyczekując na moment, w którym scenarzysta pozwoli obrazowi na przejście do akcji. Wspominałem już o tej strzelbie na ścianie, tak?
Ach, warto zaznaczyć, że koloryści zadbali o to, by barwy albumu nie przypominały festyniarskiego stylu, znanego niestety z dużej ilości współczesnych komiksów (jak np. pstrokacizna i dyskotekowe efekty świetlne z "Batman: Hush" wg. Jima Lee i jego zespołu). Nie jest to oczywiście tonacja barw na miarę historii wg. Tima Sale'a, ale wystarcza z nawiązką do ukazania nędzy i rozpaczy pozostałych po minionej epoce świetności.
Trudno mi powiedzieć, czy "OML" zauroczył mnie ze względu na klimat utrzymany w duchu post-atomowej klasyki, czy też za bohatera żywcem wyjętego z "Gran Torino". Jedno jest pewne - to komiks wart przeczytania, szczególnie wart przeczytania na tle wielu "dzikich" nowości wielkich wydawnictw. Czy jest to komiks wybitny, o którym pamiętać się będzie za lat dwadzieścia? Trudno mówić o wybitności w przypadku popularnych obrazowych historyjek, których głównym celem było i będzie zapewnienie rozrywki na niewygórowanym poziomie. Bo to jest komiks. Ale za to nie można powiedzieć, by "OML" dostarczał rozrywki na niskim poziomie. Bo to jest bardzo dobry komiks.
Gombie Zoblin
http://zoblinkurier.blogspot.com/

TUTAJ tekst o komiksie Wolverine: Logan.

Brak komentarzy: