> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

piątek, 29 listopada 2013

382 - Fotograf - najlepszy komiks roku 2013?

Fotograf opowiada o misji humanitarnej Lekarzy Bez Granic – lekarzy, którzy niosąc pomoc docierają wszędzie tam, gdzie inni nie odważą się zapuścić. Wraz z nimi wyrusza tytułowy bohater, Didier Lefèvre, dla którego będzie to pierwsza poważna wyprawa fotograficzna. W pogrążonym w wojnie Afganistanie i Pakistanie lat 80. XX wieku bohater niejednokrotnie otrze się o śmierć, będzie cierpiał niewygody o jakich mu się nigdy nie śniło, pozna prawdziwe ludzkie okrucieństwo i przeżyje niezapomnianą przygodę.


Fotograf to album niezwykły z kilku powodów. Po pierwsze, to misterne połączenie relacji fotograficznej, komiksu i reportażu. Historia opowiedziana jest w pierwszej osobie przez fotografa, dla którego tego typu wyprawa jest czymś całkowicie nowym. Nie zna zwyczajów panujących w środkowo i południowo-zachodniej Azji, wszystkiego musi się uczyć. Czytelnik wraz z nim powoli poznaje kulturę, religię i zwyczaje tam panujące. Przez trzy miesiące bohater podróżował po górach i wioskach odciętych od świata. Poznał wiele szlachetnych, pomocnych osób i równie wielu okrutników, gotowych go oszukać i zostawić na pastwę losu. Zrobił cztery tysiące zdjęć, z czego po powrocie opublikował tylko sześć. Zdjęć, na których uwieczniał wszystko – od rannych i konających w wyniku sowiecko-afgańskiego konfliktu, po niemal pustynne pejzaże i portrety zwierząt. Dopiero po latach, na potrzeby wydania Fotografa, pokazuje wiele z nich i opowiada swoją historię od początku do końca.

Fotograf to historia bardzo osobista, pełna emocji, pisana prostym, zwięzłym językiem. Choć Didier Lefèvre w kolejnych dwudziestu latach działalności fotograficznej bywał na podobnych wyprawach jeszcze osiem razy, jego pierwsza podróż do Afganistanu była tą najważniejszą. Swoje – często traumatyczne – doświadczenia opowiedział scenarzyście Emmanuelowi Guibert, który na ich podstawie napisał skrypt opisywanego albumu i stworzył klasyczne rysunki. Proste, pozbawione wielu szczegółów, w połączeniu z oszczędnym tłem i stonowaną paletą barw stanowią doskonałe uzupełnienie pozostałej części albumu. Fotograf to niezwykły kolaż, łączący rysunki i zdjęcia. Te drugie są podstawą historii, nadają jej dodatkowy wydźwięk i świadczą o autentyczności samej opowieści, grafiki zaś dopowiadają wszystko, czego nie można wywnioskować z samych fotografii. Rysunki i pierwszoosobowa narracja łączą pojedyncze fotografie i ich całe sekwencje w zwięzłą opowieść.

Wszystko to – słowo pisane, zdjęcia i rysunki – jest połączone z zaskakującym wyczuciem, przez co czytelnik ani przez chwilę nie czuje się zagubiony w tej wielopłaszczyznowej narracji. Fabuła jest boleśnie prawdziwa, historia wciąga od pierwszych stron, a niektóre zdjęcia wywołują nieme zdumienie. Zwłaszcza wielkie, całostronicowe reprodukcje, połączone z dramatyczną narracją, gdy bohater ociera się o śmierć, robią kolosalne wrażenie. Choć nie znajdziemy tu spektakularnych potyczek, wybuchów ani strzelanin, nad całą historią unosi się straszliwe widmo wojny, sportretowane przez wielu rannych, niepełnosprawnych – których na swej drodze spotyka fotograf - oraz osierocone dzieci i tych, których lekarze, mimo wysiłków, nie zdołali uratować. Również sama jakość wydania imponuje – wielki format, prawie trzysta stron, twarda, tłoczona oprawa i obwoluta.

Najważniejsza w Fotografie jest jednak wartość poznawcza, którą album z sobą niesie. Czytelnik utożsamia się z tytułowym bohaterem, obchodzi go jego los, przeżywa historię tak, jakby opowiadał ją ktoś znajomy. Czytelnik wraz z głównym bohaterem jest z początku zagubiony w całkiem nowym świecie, tak dalekim od znanych nam europejskich standardów kulturowych. Wraz z poznaniem reguł w nim panujących, zaczyna fascynować się całkiem odmienną tradycją oraz podziwiać odwagę Lekarzy Bez Granic i samego fotografa. To cudowna, poruszająca historia, doskonale wydana i świetnie zrealizowana formalnie. Czarny koń w wyścigu o tytuł komiksu roku.

poniedziałek, 25 listopada 2013

381 - Przełomu nie widać

Przełom to przede wszystkim konsekwencje tragicznego zakończenia poprzedniego tomu serii - Wilka pod drzewem. Lucyfer i Elaine Belloc, wypełnieni mocą Archanioła Michała, znikają z tej rzeczywistości. Lilith gromadzi swą armię, którą powiedzie ku Srebrnemu Miastu, ku Niebu, by strzaskać boski tron pod nieobecność Jahwe. Dziewiąty tom Lucyfera Mike'a Careya to cztery historie, w których scenarzysta buduje grunt pod finał serii.

Ósmy grzech sprawia wrażenie jedynie zapychacza (w dodatku narysowanego cartoonową kreską, kompletnie niepasującą do Lucyfera). Przełom i Wyłom ślamazarnie popychają do przodu główną fabułę i przygotowują czytelnika na wielki finał, który nastąpi już wkrótce. Carey miota się w zastraszającej liczbie rozpoczętych w poprzednich częściach wątków, wracają starzy bohaterowie, tak dawno niewidziani, że praktycznie trudno rozróżnić ich od postaci, które debiutują na scenie tego chaotycznego teatrzyku o wielkich ambicjach. Ciekaw jestem, czy trzecio- i czwartoplanowi bohaterowie odegrają jakąkolwiek rolę w finale, czy pojawiają się tylko, by zapełnić tło. Tradycyjnie klimat jest budowany dzięki stosowaniu wielkich słów, które niewiele znaczą, bełkotliwej narracji i nawiązaniom do wierzeń i mitologii (z których tylko to ostatnie wypada znośnie). Również w warstwie rysunkowej Lucyfer cierpi wciąż na ten sam problem – powyższe trzy historie stworzyli rzemieślnicy, poprawnie wykonujący swą pracę, którym trudno coś zarzucić, ale których stylem trudno też się zachwycać.

Najlepiej ze zbioru wypada Taniec Jahwe. To ciekawie skonstruowana historia – Elaine Belloc w innej rzeczywistości próbuje nauczyć się kontroli nad nowo pozyskanymi mocami. Kolejne próby są ilustrowane uproszczoną kreską Ronalda Wimberlya. Im bardziej udana próba, tym rysunki są bogatsze w szczegóły. Szczerze mówiąc, takie urozmaicenie bardzo przypadło mi do gustu, choć nawet w tych najbardziej prymitywnych rysunkach Wimberly świetnie sobie radzi. Opowieść przynosi również odpowiedź na pytanie, dlaczego Lucyfer niejako nie reaguje na działania Lilith. To również jedyna historia w tym zbiorze, gdzie tytułowy bohater pojawia się na więcej niż kilku kadrach.

Na Przełom przyszło nam czekać ponad rok. Choć zakończenie poprzedniego tomu było intrygujące, tak długi okres oczekiwania skutecznie uczynił mnie obojętnym na rewelacje, jakie przygotował dla mnie Carey (a trzeba dodatkowo przyznać, że nie są to rewelacje z najwyższej półki). Przełom reprezentuje sobą średni, znamienny dla całego cyklu, poziom. Ten tom, tak jak cała seria, ma swoje chwile (Taniec Jahwe), które są jednak zalewane przez wciąż popełniane błędy – bełkot, chaos i przepełnienie. Scenarzysta rozkłada kolejne pionki na szachownicy, robi to w sposób nieporadny i nużący, na siłę odwlekając nadciągający finał. To, z czego mógłby uczynić potężny atut, szybko ucina, ginąc w labiryncie zbędnych wątków, na które nie ma miejsca. Do zakończenia cyklu pozostały dwa tomy, jestem ciekaw, czy będą na standardowym poziomie, czy scenarzysta pokaże wreszcie klasę, na którą go przecież stać. 

Ocena: 6/10
Pisałem również:

piątek, 22 listopada 2013

380 - Pamięci żałobny rapsod

Książka Łukasza Kowalczuka TM-Semic. Największe komiksowe wydawnictwo lat dziewięćdziesiątych w Polsce to głównie historia legendarnego już wydawnictwa, ale także krótkie wprowadzenie w dzieje komiksu w Polsce sprzed czasów TM-Semic i rzut oka na dzisiejszą kondycję superbohaterskich opowieści. W ośmiu rozdziałach dostajemy garść anegdot i ciekawostek, dowiadujemy się, jak narodziło się to wydawnictwo i co przyczyniło się do jego upadku. Autor sporo miejsca poświęca popularnym w swoim czasie „stronom klubowym” oraz tworzy listę najważniejszych serii wydanych w latach 90. XX wieku przez tytułowe wydawnictwo (od przygód Spider-Mana i Batmana po wydania specjalne w stylu Mega Marvel). Wszystko to okraszone jest sporą liczbą ilustracji, okładek i przykładowych stron.

Książkę czyta się bardzo szybko. Styl, jakim operuje Kowalczuk, jest bardzo przystępny, a wszystko, o czym pisze, ciekawe. Choć sporo informacji zawartych w książce było mi już wcześniej znanych (pamiętajmy, że książka powstała jako praca magisterska, opiera się na ogólnodostępnych źródłach), nie przeszkadzało to w lekturze ani trochę. Dzięki książce Kowalczuka z przyjemnością wróciłem do lat dzieciństwa i choć moje pierwsze kroki z komiksem przypadły już na schyłek TM-Semic i drugą połowę lat 90. to z łezką w oku przypomniałem sobie niektóre tytuły, które czytane wiele lat temu wciąż doskonale pamiętam (jednym z pierwszych zeszytów, jaki dostałem, był ten opowiadający o finałowym pojedynku Bruce'a Wayne'a z Azraelem – pamiętacie finał z wyjściem z jaskini? Ja doskonale!). Choć autor nie jest obiektywny w swych opiniach, nie stara się oceniać wydawnictwa – to zadanie pozostawia czytelnikowi.

TM-Semic. Największe komiksowe wydawnictwo lat dziewięćdziesiątych w Polsce to pozycja ciekawa, choć nie odkrywcza. To lektura na jeden wieczór. Z pewnością stanowi gratkę dla młodych czytelników, którzy TM-Semic znają jedynie z opowieści, ale i starsi czytelnicy, którzy wychowali się na ofercie superbohaterskiej (i nie tylko, jak kilkukrotnie zaznacza autor) Semica powinni być zadowoleni, bo dzięki książce Kowalczuka będą mogli przeżyć sentymentalną podróż w przeszłość, gdy komiksowe zeszyty wydawane były w tysiącach egzemplarzy i kosztowały tysiące złotych. 

Ocena: 7/10

poniedziałek, 18 listopada 2013

379 - Hilda i troll

Hilda i troll to najnowszy komiks dla młodszych czytelników wydany przez Centralę. Tytułowa bohaterka to niebieskowłosa dziewczynka, nieco strachliwa poszukiwaczka przygód. Towarzyszy jej osobliwe stworzenie, którego rasę nie do końca da się zdefiniować, z wyglądu najbliżej mu do połączenia lisa i renifera o niebieskim umaszczeniu, z zachowania zaś przypomina psa. Wraz ze swoim najlepszym przyjacielem (nawet jeśli zmokniętym) Hilda przeżyje niezapomniane przygody, których centralnym punktem będzie poszukiwanie skalistego trolla.


Luke Pearson tworzy swój komiks wedle najlepszych schematów klasycznych opowieści dla dzieci. Kreuje sympatyczną główną bohaterkę, z jednej strony przeżywającą niesamowite przygody, które fascynują czytelnika, z drugiej nieco strachliwą i uczącą się na popełnianych błędach, dzięki czemu jest zaskakująco bliska docelowej grupie odbiorców swoich przygód. U jej boku pojawia się stworzenie, które w razie potrzeby może jej pomóc. Dorośli pojawiają się w tle, a świat tętni życiem, wypełniony przez magiczne stworzenia: zgubione olbrzymy, wodne duchy, drewniaki, które wygrzewają się przed cudzymi kominkami. Mieszanina magii i absurdu jest tu na porządku dziennym. Dla nikogo nie powinno być zaskoczeniem, jeśli napiszę, że większość niebezpieczeństw pojawia się tu przez zwykłe nieporozumienie i kończy się szczęśliwie.

Mówiąc szczerze, to rysunki, ujrzane na przykładowych planszach, skłoniły mnie do sięgnięcia po album. Pearson operuje prostym i przejrzystym, ale jednocześnie bardzo przyjemnym dla oka stylem. Jego nieproporcjonalnie rysowane postacie (ogromne głowy i oczy, patyczkowate nogi) mają w sobie sporo uroku. Mimika postaci niejednokrotnie wywołuje na twarzy szeroki uśmiech. Sam artysta za pomocą kilku prostych ruchów ołówka potrafi świetnie oddać zmieniające się emocje na twarzach bohaterów, a w razie potrzeby jego kreska staje się dynamiczna (co również sygnalizuje przy pomocy kadrowania). Paleta barw jest stonowana, oparta głównie na odcieniach brązu i zieleni, na których tle włosy głównej bohaterki żywo się wyróżniają.

Hilda i troll to świetny tytuł, ośmielę się nawet sądzić, że jeden z najlepszych dla dzieci z tych, wydanych przez Centralę i Kulturę Gniewu (które tego typu komiksy wydają odpowiednio pod szyldem Centralka i Krótkie Gatki). Luke Pearson tworzy cudowną atmosferę, wyrazistą bohaterkę, z którą dziecko powinno łatwo się zidentyfikować i która powinna dziecku zaimponować. Świat jest niewątpliwie magiczny i ma do odkrycia przed czytelnikiem jeszcze wiele tajemnic i niezwykłych stworzeń, które poznamy w kolejnych tomach (druga część ma ukazać się jeszcze w tym roku). Komiks jest przepięknie wydany, a jedynym znaczącym minusem, jaki przychodzi mi do głowy jest jego długość – kończy się zdecydowanie za szybko. 
 
Ocena: 8/10

środa, 13 listopada 2013

378 - Krótko o ostatnio widzianych adaptacjach komiksów

Ostatnio oglądane:


Thor: Mroczny Świat (Alan Taylor, 2013)
Sequel filmu Kennetha Branagha z 2011 wypada o niebo lepiej niż pierwowzór. Jest dużo luźniej, bardzo Marvelowo, w stylu, do jakiego przyzwyczaili nas Avengersi. Więcej tu humoru słownego i sytuacyjnego, który pozwala odetchnąć od nadmiaru spektakularnej akcji, a zamiast porównań do Szekspira na usta cisną się porównania do Drużyny Pierścienia Petera Jacksona (zwłaszcza sekwencja otwierająca przypomina pierwszą potyczkę z Sauronem). Dwie godziny mijają bardzo szybko, 3D zaskakująco nie przeszkadza, a niektóre sekwencje wręcz wgniatają w fotel. Szkoda natomiast, że Malekith, czyli główny przeciwnik gromowładnego, grany przez dziewiątego Doktora, jest zły bo tak chyba należy i nie kieruje nim żadna głębsza motywacja. Niestety wypada całkowicie bezpłciowo, pozbawiony jakichkolwiek ludzkich uczuć czy odruchów. Na szczęście Tom Hiddleston nadrabia to z nawiązką (co objawia się zwłaszcza w słownych potyczkach z Thorem, zaś scena w korytarzu to jedno z najfajniejszych cameo w historii Marvel Cinematic Universe), na dalszym planie błyszczy Rene Russo i świeci (nie tylko w przenośni) Stellan Skarsgård, Natalie Portman jest piękna, a Chris Hemsworth to obok Roberta  Downeya Jr najlepszy castingowy wybór Marvela. Jest też Idris Elba, który stoi i patrzy. Fajnie, że wykorzystano Londyn jak tło tego widowiska. Zresztą właśnie "widowisko" najlepiej określa film Taylora i każdy, kto spodziewa się dobrej zabawny nie powinien być zawiedziony. Może i muzyka jest "niesłyszalna" ale to trzeci najlepszy film z Marvel Studios (po pierwszym Iron Manie i Avengers).


Iron Man 3 (Shane Black, 2013)
Z kolei nie rozumiem hajpu na Iron Mana 3 - był okej, porządnie zrealizowany, dobrze zagrany (świetny Kingsley) ale trochę marnował potencjał: kiepskie rozwiązanie wątku Mandaryna (choć to podobno ma naprawić nadchodzący Marvel One-Shot, który ujrzymy prawdopodobnie w dodatkach do DVD/BR opisywanego wyżej Thora), niewykorzystanie w warstwie fabularnej alkoholizmu Tony'ego, które się wręcz narzucały przy tej całej traumie po wydarzeniach w NY, humor, który śmieszył tylko za pierwszym razem - wszystkie żarty i gagi, które w kinie mnie szczerze bawiły, przy powtórnym seansie w zaciszu domowego ogniska nie miały już tej mocy. Oczywiście "kryptonim melanż" i finał z wykorzystaniem mnóstwa nowych zbrój wciąż wywołuje na mej twarzy ogromny uśmiech, podobnie jak pierwszy wybuch, jednak i tak uważam, że to najsłabsza część trylogii. Nawet Marvel One-Shot o Agentce Carter, z dodatków, niespecjalnie mi podszedł, może dlatego, że nie zaprezentował absolutnie nic nowego i był mocno przewidywalny.


 Agenci (Baltasar Kormákur, 2013)
Buddy movie w starym stylu. Mnóstwo akcji, testosteronu, niewybrednych żartów, a wszystko oparte na konflikcie charakterów dwóch głównych bohaterów. Całkiem zgrabna fabuła i widowiskowe strzelaniny przyćmiewa duet Mark Wahlberg - Denzel Washington. Widać, że obaj doskonale się bawią w swoim towarzystwie. Aktorzy tworzą wyraziste kreacje tajnych agentów - pierwszy jest z marynarki, drugi z DEA - którzy niezależnie od siebie rozpracowują narkotykową mafię. Choć nieustannie się kłócą, kochają się jak bracia i na polu walki rozumieją lepiej niż ktokolwiek. Odmienne charaktery prowadzą do wielu zabawnych konfrontacji słownych, w których czuć wpływ Shane'a Blacka (z czasów Ostatniego Skauta i Zabójczej Broni), a które dostarczają widzowi mnóstwa frajdy. Całość może jest obrzydliwie wtórna wobec kina gatunkowego, jednak ogląda się to wyśmienicie, bo Baltasar Kormákur czuje konwencję, bawi się nią i składa hołd kinu akcji lat 80.


Arrow traktowałem zawsze jako "guilty pleasure", z jednej strony dobrze się bawiłem (nawiązania do komiksów, kilka ciekawych wątków, gościnne występy znanych postaci), z drugiej cierpiałem (melodramatyczne pierdoły, rozterki bohaterów, wkurzająca Laurel, często komiczne sceny akcji, męczące retrospekcje, nuuuda) i w pewnym momencie zarzuciłem całkiem oglądanie na kilka miesięcy. Wróciłem do serialu kilka dni temu, nadrobiłem zaległe odcinki pierwszego sezonu (z których odcinek finałowy był zdecydowanie najlepszy) i zacząłem sezon drugi. Jest dobrze, więcej miejsca poświęcono wątkom komiksowym, te melodramatyczne marginalizując, dzięki czemu ogląda się to wiele lepiej. Nowe postaci, które pojawiają się na scenie (m.in. Black Canary i Liga Zabójców) skutecznie kradną show. I choć główny bohater niezmiennie ma wciąż tę samą minę, to całość sprawia o wiele lepsze wrażenie. Kilka wątków wręcz intryguje i z chęcią zobaczę ich rozwinięcie, tak samo jak gościnny występ Flasha i Harpera w stroju Speedy'ego. Ciekawe czy przyćpa.

Poza tym zabijam tysiące zombie w Dead Rising 2 oraz bawię się klockami w LEGO MARVEL Super Heroes. Ale o tym może kiedy indziej.

poniedziałek, 11 listopada 2013

377 - Ocean na końcu drogi

Neil Gaiman to człowiek orkiestra w świecie literackim – jest autorem świetnie przyjętych książek zarówno dla dzieci (Księga Cmentarna, Odd i Lodowi Olbrzymi), jak i dorosłych (Amerykańscy bogowie), mnóstwa opowiadań, z których większość została zebrana w zbiory, niezliczonych scenariuszy komiksowych (z których należy przywołać przynajmniej najważniejszą serię - Sandman), scenariuszy do seriali telewizyjnych (Doctor Who) i filmów (Lustrzana maska). Część jego historii została z sukcesem przeniesiona na wielki ekran (m.in. w formie filmu animowanego Koralina i tajemnicze drzwi i fabularnego Gwiezdny pył), w planach jest serial, a nie obca jest mu też branża gier wideo czy poezja. Gaimanowi nie brak pomysłów, a wszystko, co wychodzi spod jego pióra ma wspólną cechę: jest magiczne.


Ocean na końcu drogi opowiada o pamięci i magii. Narracja prowadzona jest w pierwszej osobie – wszystko zaczęło się czterdzieści lat temu, gdy lokator wynajmujący pokój u rodziców głównego bohatera popełnił samobójstwo. Na świat przybyły pradawne i złe moce. Tylko trzy kobiety z farmy na końcu drogi są w stanie powstrzymać prastarą grozę i pomóc siedmiolatkowi, który nagle znajduje się w centrum niesamowitych i niebezpiecznych wydarzeń. Najmłodsza z nich ma jedenaście lat od bardzo dawna i twierdzi, że jej staw to ocean. Najstarsza pamięta początek wszechświata.

W najnowszej książce Gaiman robi to co wychodzi mu najlepiej – tworzy współczesną baśń, miejscami przepełnioną nostalgią i melancholią, miejscami straszną, wciągającą i przede wszystkim pełną magii. Świetnym zabiegiem było wprowadzenie do powieści narratora pierwszoosobowego, dzięki czemu czytelnik identyfikuje się z bohaterem, a opisywane wydarzenia odciskają na nim emocjonalne piętno. Bywa strasznie, bywa smutno, książka przywołuje wspomnienia dziecięcych lat, gdy całe dnie można było chodzić po drzewach i czytać. Gdy jedynym ograniczeniem podczas zabawy była własna wyobraźnia.

Brytyjczyk jest doświadczonym pisarzem. Sprawnie kreuje zarówno intrygujące postaci, jak i żyjący, łudząco podobny do naszego – oczywiście tylko do czasu – świat. Gdzie rzeczywistość postrzegana przez czterdziestoletniego mężczyznę zderzona jest ze wspomnieniami siedmioletniego chłopca. Gdzie dzieci mogą uratować świat. Gdzie pamięć płata figle, a dorośli wydają się być nieustraszeni i wszystko wiedzący tylko pozornie, bo w środku okazują się tak naprawdę bezbronni i niewrażliwi na magię. Autor operuje bardzo przystępnym stylem, dzięki czemu czytanie sprawia przyjemność, a dziecięca perspektywa (czasem naiwność, czasem powaga) jest doskonale ukazana. Często atmosfera powieści przypomina senne marzenia (albo koszmary), historia jest dobrze poprowadzona, trzyma w napięciu dzięki kilku dobrze zaplanowanym fabularnym twistom. Świat wykreowany przez Gaimana uniósłby prawdopodobnie jeszcze sequel, to jest on zupełnie zbędny – historia została opowiedziana i jest kompletna, kontynuacja mogłaby tylko wprowadzić niepotrzebny zamęt.

Choć Ocean na końcu drogi może być traktowany jak baśń dla dzieci lub młodzieży, dorośli miłośnicy fantasy nie powinni być zawiedzeni. Gaiman rozlicza się z dzieciństwem, sielankowym okresem życia każdego z nas. Gloryfikuje ten okres i potęgę wyobraźni, skupiając się jednocześnie na mniej szczęśliwych przeżyciach głównego, bezimiennego bohatera, które go w pełni ukształtowały. To książka cudownie urocza, napisana z tęsknoty za minionymi latami. I choć morał z niej płynący dla dorosłego odbiorcy nie będzie zaskoczeniem, to serdecznie polecam, bo czytając doskonale się bawiłem, a po skończonej lekturze z przyjemnością powspominałem. A przecież nie jestem taki znowu stary.

8/10

czwartek, 7 listopada 2013

376 - Psychopoland

Psychopoland duetu Chmielu & Piotr Białczak to pesymistyczna, dołująca wizja naszej codziennej rzeczywistości. Jak się wydaje – zrodzona z frustracji i bezsilnej złości. To rzeczywistość, gdzie sprawdzają się nierealne teorie spiskowe, gdzie w każdym gotują się negatywne emocje, a kipiąc, prowadzą do tragedii. Wszystko jest tu przerysowane i wyolbrzymione, jednak efekt jest dołujący i trafia czytelnika prosto w twarz z ogromną siłą.


Fabuła – miejscami złożona z tanich chwytów - jest efektowna, a nielinearne rozłożenie fabuły, choć z początku wprowadza nieco chaosu i utrudnia lekturę, finalnie daje doskonały efekt, jeszcze dosadniej oddając zamysł scenarzysty (czytelnik czuje się tak samo zagubiony jak główny bohater). To opowieść o zemście, o mieście, gdzie każdy ma coś na sumieniu i by przetrwać, musi walczyć, łamiąc wszystkie zasady. Gdzie nie ma współczucia, a przemoc to jedyny zrozumiały język. Gdzie uczciwy urzędnik staje się ofiarą nie tylko skrzywdzonego nieumyślnie prześladowcy, ale całego gnijącego systemu i rozpadającej się rzeczywistości. To mocna historia, gdzie wątki społeczne dopełniają sensacyjną intrygę, a całość doprawiona przez świetne dialogi smakuje doskonale – o ile ktoś lubi gorzki smak.

Narracyjna i fabularna strona albumu jest jego najmocniejszą częścią. Jeśli zaś chodzi o rysunki Piotra Białczaka, to są one realistyczne i bardzo poprawne. Czasami jednak da się zauważyć niekonsekwencję w szczegółach, drugi plan wydaje się przepełniony, a bohaterów trudno miejscami rozpoznać. Jest nierówno, zwłaszcza pod koniec postaci nabierają karykaturalnych kształtów – choć może się to wydawać celowym zabiegiem, nieco psuje płynność lektury.

Psychopoland prawym prostym posłało mnie na deski. To był szybki i mocny cios, całkowicie niespodziewany. Wciąż jestem oszołomiony. To świetny komiks obyczajowy, mocny i brutalny w wymowie, jakiego na polskim rynku jeszcze nie było. Dołujący i obnażający mroczne aspekty codzienności. Najgorsza jest natomiast świadomość, że niektóre z przedstawionych sytuacji naprawdę mogą mieć miejsce. Gdzieś obok nas.

Ocena: 8/10

środa, 6 listopada 2013

375 - Komiksowy suchar z Suchego Mydła

Komiks został pierwotnie opublikowany w trzecim numerze zina Mydło. Niżej wersja w kolorze:


Scenariusz: Jan Sławiński
Rysunki: Norbert Rybarczyk

Z pozdrowieniami dla Samuela Becketta, niech mu ziemia lekką będzie.

piątek, 1 listopada 2013

374 - Opowieści graficzne Juliana Antonisza - recenzja

Opowieści graficzne Julian Antonisz - recenzja

Urodzony w 1941 roku Julian Józef Antoniszczak, znany bardziej jako Julian Antonisz, uchodzi dziś za bezsprzecznego klasyka polskiej animacji i twórcy eksperymentalnych filmów bez użycia kamery. Filmy według własnych pomysłów samodzielnie reżyserował i animował, pisał muzykę i opracowywał dźwięk, wszystko dzięki urządzeniom, które sam konstruował. Na przestrzeni lat stworzył trzydzieści sześć filmów, dzięki Opowieściom graficznym wydanym w tym roku przez Korporację Ha!art możemy przyjrzeć się komiksowym aspektom twórczości tego legendarnego już artysty.


Na Opowieści graficzne składają się cztery rozdziały. Z życia smoka to trzy krótkie jednoplanszówki opowiadające o Smoku Wawelskim. Utrzymane w humorystycznym tonie historyjki ukazywały się pierwotnie w „Gazecie Krakowskiej” w latach 80. Warto zwrócić uwagę na tytułowego bohatera, który w tym wydaniu ma brodę i okulary (atrybuty, zdawałoby się, nie pasujące do smoka) oraz niecodzienne, podłużne rozmieszczenie kadrów.

Jak powstało Muzeum Filmu Non-Camera (komiks fotograficzny) to z kolei – jak pisze we wstępie Jakub Woynarowski – „rodzaj autotematycznej refleksji na temat statusu filmowca-eksperymentatora”. Komiks jest o tyle ciekawy, że składa się ze zdjęć pochodzących z archiwum rodzinnego Antoniszczaków. Praktycznie każde ze zdjęć użytych w komiksie zostało okraszone komentarzem filmowca, a do niektórych Antonisz dodał dymki z tekstem. Niestety w 1987 artysta nagle umiera, Muzeum nie powstaje, a komiks się urywa.

Przygody Hitlera to komiks z 1954 roku – powstały, gdy Julian Józef Antoniszczak miał trzynaście lat. Fabuła jest prosta: Hitler wyrusza w pościg za zbiegiem i spotykają go coraz większe przykrości. Ten sześćdziesięcioczterostronicowy album, narysowany na pożółkłym ze starości brulionie w kratkę, pełen jest spektakularnych zdarzeń: sporo tu wybuchów, pościgów i strzelanin, akcja gna na łeb na szyję, wszystko zaś narysowane niewyrobioną dłonią trzynastolatka daje dość ciekawy efekt.

Na koniec zostają jeszcze Pierony. Szczerze mówiąc, to właśnie ostatnia historia przypadła mi najbardziej do gustu, być może dlatego, że najbliżej jej do znanych mi filmowych dokonań Juliana Antonisza. Pierwotnie Pierony miały być filmem, a to, co oglądamy w Opowieściach graficznych jest właściwie nie komiksem, a scenopisem obrazkowym do niezrealizowanego dzieła. Nie zmienia to faktu, że historia dwóch górników, którzy przekopują się z Katowic do Australii wypada najlepiej na tle pozostałych - jest zabawna, zbudowana z samych splashpage'ów (gdyby użyć komiksowego określenia) pozwala w pełni docenić charakterystyczną kreskę autora i robi po prostu dobre wrażenie.

Opowieści graficzne Juliana Antonisza to przede wszystkim gratka dla miłośników twórczości tego legendarnego filmowca i wynalazcy. Bardziej ciekawostka, niż pełnoprawny komiks. Wielbiciele tradycyjnych kolorowych zeszytów, mogą się poczuć trochę zagubieni podczas obcowania z tym wydawnictwem. Niemniej, polecam, gdyż jest to rzecz bardzo ciekawa i nowatorska na naszym komiksowym rynku, gdzie tego typu retrospektywy (o ile mogę tak powiedzieć) poświęca się raczej uznanym wieszczom, a nie artystom wizualnym. Wisienką na torcie jest piękne wydanie, stylizowane na stary brulion, obok którego trudno przejść obojętnie.

Dziękuję Korporacji Ha!art za udostępnienie egzemplarza do recenzji.