> expr:class='"loading" + data:blog.mobileClass'>

piątek, 19 maja 2017

Kapitan Ameryka: Biały - recenzja

Nazwać Jepha Loeba twórcą kontrowersyjnym to trochę tak, jak opisać Hulka słowami „nieco zielony”. Scenarzysta w trakcie swojej prawie trzydziestoletniej kariery napisał kilka klasycznych historii (z Długim Halloween i Mrocznym zwycięstwem na czele). Popełnił także sporo potworków, między innymi koszmarne Ultimatum, które od niemal dekady staram się zapomnieć. Pisany dla wydawnictwa Marvel „kolorowy” cykl zdecydowanie zalicza się do tej pierwszej grupy. W kolejnych mini-seriach Loeb skupiał się na pierwszych latach działalności i utraconych miłościach poszczególnych herosów. W Niebieskim Spider-Man bolał nad Gwen Stacy, w Żółtym Daredevil wspominał Karen Page, w końcu w Szarym Hulk odkrywał siłę miłości Betty Ross. Wszystko pięknie ilustrował Tim Sale, jeden z najczęstszych współpracowników Loeba.


 
Ostatnia wydana odsłona cyklu, Biały, skupia się na Kapitanie Ameryce i wprowadza pewną nowość. Chociaż Rogers superbohaterzy najdłużej z wyżej wymienionych herosów Domu Pomysłów, nigdy nie przypisano mu jedynej, prawdziwej, tragicznie utraconej miłości. Oczywiście, filmy i seriale spopularyzowały postać Peggy Carter, jednak przez dłuższy czas za największą katastrofę w życiu Kapitana uchodziła śmierć jego pomocnika Bucky’ego. To właśnie na nim skupił się Leob. Na przestrzeni sześciu zeszytów wyłowiony z oceanu i przywrócony do życia dekady po zakończeniu drugiej wojny światowej Rogers postanawia oddać ostatni hołd swojemu pomagierowi i przyjacielowi, wspominając jedną z ich pierwszych misji w Europie.

Loeb i Sale od początku nie mieli łatwego zadania. O ile bohaterki poprzednich części cyklu, Gwen Stacy czy Karen Page, do dziś pozostają martwe (chociaż ta pierwsza doczekała się jakiś czas temu przesympatycznej odpowiedniczki z alternatywnej rzeczywistości), Bucky wrócił do świata żywych już kilkanaście lat temu i stał się jedną z centralnych postaci uniwersum. Na szczęście udało się – nie sposób nie kupić przyjaźni Kapitana i Bucky’ego. Loeb wprost odwołuje się do pierwszych komiksów z przygodami Rogersa. Nic więc dziwnego, że w Białym pełno jest typowej dla tamtych lat naiwności – chociażby w scenie, w której Barnes odkrywa sekretną tożsamość swego przyjaciela. Idealnie pasuje ona jednak do przedstawionej historii. Loeb ciekawie podszedł także do wątku seksualności swoich bohaterów. Z jednej strony odnosi się do mitu „Kapitana, wiecznego prawiczka” – kontakty z kobietami są jedną z niewielu kwestii, w których to Bucky ma większe doświadczenie – z drugiej bawi się ich bromancem. Wystarczy napisać, że Red Skull nazywa nawet Barnesa „słabością Kapitana”


Niestety, Loeb powtarza w Białym wiele typowych dla swej twórczości błędów. Boli niepotrzebne nagromadzenie postaci.  O ile obecność Howling Commandos jest zrozumiała (chociaż z całej grupy tylko Nick Fury i „Dum Dum” Dugan mają coś do roboty), to inne gościnne występy tylko wybijają z rytmu. Jednopanelowy występ Namora jest kuriozalny, a odkrycie, że jedna z postaci to dziadek złoczyńcy Batroca – zbyteczne. Scenarzystę o wiele bardziej od historii interesują emocje, co pozostawia nam wiele niedomkniętych lub niepotrzebnych wątków (co się stało ze Struckerem?). Nierówne są także rysunki Tima Sale’a, Artysta w porównaniu do poprzednich „kolorowych” tomów uczynił swój styl jeszcze bardziej karykaturalnym, co nie każdemu może przypaść do gustu. Razi także wszechobecna pustka ziejąca z kadrów plenerowych lub pojawiające się zdecydowanie za często zbliżenia na twarze bohaterów

Czy warto sięgnąć po komiks Kapitan Ameryka: Biały? Jeśli jesteście fanami poprzednich części cyklu, jak najbardziej – to przyjemne domknięcie tetralogii Loeba i Sale’a, chociaż najmniej udane z nich wszystkich. Także ci, którzy zaliczają się do wielbicieli Kapitana oraz klasycznych historii rodem ze Złotej Ery powinni być zadowoleni. Biały klimatem czerpie garściami z klasycznych komiksów z Rogersem w roli głównej. Dla niektórych będzie to być może pierwsza okazja, by poznać nastoletniego Bucky’ego – z czasów, gdy nie miał jeszcze metalowego ramienia. Jeśli jednak miałaby to być pierwsza przygoda z „kolorową” serią – polecam zacząć od jej poprzednich odsłon.

6/10

Autor: Jakub Izdebski

Dziękujemy wydawnictwu Mucha Comics za udostępnienie egzemplarza komiksu do recenzji. 

Brak komentarzy: